czwartek, 11 sierpnia 2016

II. Leon

Xavier myślał, że są tam sami. Miał nadzieję, że nikt niepożądany nie podsłuchał ich rozmowy, która w uszach kogoś obcego mogłaby brzmieć podejrzanie. Jednak, tak jak się tego obawiał, ściany okazały się posiadać uszy. Za półką, za którą rozmawiali Sirius i Xavier stał dość wysoki mężczyzna o twarzy, którą ludzie uznaliby za przystojną. Patrzył wyniośle złotymi oczami, które przypominały niekiedy ślepia dzikiego kota. Złote włosy roztrzepane schodziły się nieudacznie do cienkiego kucyka sięgającego nieco za łopatki. Całym sobą pokazywał innym, że należą do niego, a nie odwrotnie. Mimo groźnego wyglądu, chłopak ten cieszył się sporym powodzeniem wsród ludzi. Wiele kobiet ofiarowało mu swoje serce, a mężczyzn przyjacielską lojalność. Teraz jednak stał sam podsłuchując o czym rozmawia wielki spadkobierca rodu Volturi. Uśmiechnął się pod nosem. Chociaż w jego stylu zdecydowanie byłoby wyjść z cienia to uznał, że lepiej by było gdyby się wycofał. Energicznym krokiem opuścił gmach biblioteki kierując się w miejsce, do którego niemal nikt nie zagląda. Udał się w kierunku, który nawet dla tych, którzy żyją tu z dziada pradziada, mógłby być obcy. W końcu cały Uniwersytet wznosi się ku chwale boga mądrości, Alexandra. I głównie to on znajduje się na językach i wierzeniach studentów. Jednak, by nikt nie czuł się skrzywdzony, powstało kilkanaście kapliczek chwalących różne bóstwa. Rozsiano je po całym terenie wyspy. Chłopak zmierzał do niewielkiej świątyni boga życia, Xeresa. Owe bóstwo było drugim najbardziej wpływowym na tej ziemi, zaraz po Alexandrze. Jednak Xeres nie ingerował w żaden sposób w wolę ludzką. Nie uciekał się do manipulacji, co różniło go od Alexandra. Jego prawdy były całkowicie odmienne od alexandrowych. Byli jak ogień i woda, choć profesje wcale nie leżały od siebie tak skrajnie oddalone od siebie. Bóg życia w ukryciu obserwował rozwój Uniwersytetu pod wezwaniem planu pana mądrości. Wiele rzeczy mu nie pasowały, co skutkowało niejednokrotnymi sprzeczkami między bogami. Alexander ulubił sobie Arthura, któremu powierzył swoje dziedzictwo oraz wyznaczył do spełniania boskiego planu. Xeres zaś wybrał w tym celu Leona Panthertona, który właśnie szedł go odwiedzić i podzielić się tym, co zasłyszał w bibliotece.
Leon dotarł do budynku, który nie przypominał tych stojących w centrum Uniwersytetu. Ten miał kształt kopuły zdobionej złotymi ornamentami na jasnej cegle. Wąskie okna wpuszczały niewiele światła, co dawało półmrok w środku. Nie było żadnego przepychu. Skromne zdobienia wnętrza tworzyły jednak przytulną atmosferę. A w środku krył się właśnie Xeres.
Normalnie Pantherton uklęknąłby bijąc pokłony przed bogiem, lecz niejednokrotnie słyszał za to słowa dezaprobaty. Nawet sam bóg nie przypominał w niczym boga. Miał krótkie, rudawe włosy ścięte do brody ułożone w nieładzie oraz ciepłe oczy. Ubierał się bardzo skromnie. Wszystko mówił, że nie przepada za przepychem. Zamiast obdarowywać wiernych pogardliwym spojrzeniem, patrzył na nich z sympatią. Cieszył się, gdy ktoś poświęcał mu chwilę. Traktował ich z szacunkiem i miłością, czego próżno szukać u Alexandra. Jednak pan mądrości był bardziej popularny wśród wiernych. Leon bardzo często próbował sobie odpowiedzieć na to pytanie, dlaczego.
Xeres uśmiechnął się do swojego wiernego.
- Witaj, Leonie - przywitał go serdecznym głosem. Podszedł do Panthertona i go przytulił jak ciotka swojego bratanka po długiej rozłące. Na odwzajemnienie tego gestu nie musiał długo czekać. - Cieszę się, że mnie odwiedziłeś, choć czuję, że nie robisz tego bezinteresownie.
- Panie, spotkania z tobą są dla mnie ogromną przyjemnością - przyznał blondyn. - Jednak wyczuwam przekręt Alexandra. Co prawda nie mam pewności, że to od niego i nie bardzo jestem w temacie. Podsłuchałem rozmowę Siriusa Volturiego z Xavierem Sarvelem. W bibliotece. Sirius zbierał książki o elfach, a potem rozmawiali. O Arthurze.
Równiutkie brwi Xeresa uniosły się ze zdziwieniem. Nawet jeśli ta informacja zawiera luki, na pewno prowadzi do jednej osoby. Do największego rywala. Bóg już poczuł się osłabiony z lęku przed tym, czego może się dowiedzieć. Usiadł na podłodze kurcząc nogi pod brodę. Ale nie odrywał wzroku od Leona. Ten postanowił kontynuować:
- Mówili, że to pierwszy raz, gdy opuści kraj. I coś o misji, ale nie wiem dokładnie co. Trochę się boję, że ma to coś wspólnego z Ben-Zahar. Nie sądziłem jednak, że Alexander chce zrobić cokolwiek ludowi bezmyślnemu. Sam wiesz, panie, że polityka cudem im funkcjonuje, a ludzie żyją na skraju ubóstwa. Z tego, co się orientuję to Alexander nienawidzi ludzi głupich.
- Może po prostu chce ich zniszczyć tymi elfami. Nie znasz go tak dobrze jak ja, Leonie. Alexander jest tyranem, który włada wszystkim zza pleców innych. To hedonista. Bawi się kosztem zwykłych ludzi. Jest bardzo nieprzewidywalny, choć wydaje się być ułożonym bibliofilem. Jeśli zacznie ingerować w politykę... to się może tragicznie skończyć dla całego świata.
- Uważasz, że to jednak zamach na Ben-Zahar? - spytał Pantherton zdziwiony, że jednak jego pomysł okazał się być prawdopodobny.
- Nie wykluczam tej możliwości. Po prostu uważam, że Alex jest na tyle nieprzewidywalny, że możesz mieć rację. Moja prośba jest następująca. Skoro mi powiedziałeś to i owo, nie mogę tego puścić mimo uszu.
- A chciałbyś? - wyrwało się blondynowi z ust. Jednak wiedział, że Xeres się nie obrazi za coś takiego.
- Oczywiście, że nie. W moim interesie jest obrona życia. Wojna je zniszczy. Nie sądzisz?
Chłopak przytaknął. Usiadł na krześle ustawonym pod ścianą. Patrzył w oczy swojemu panu chcąc wykrzesać z niego więcej słów. Gdy to on przyznał, w Panthertonie zapłonął gniew. Gdyby mógł, pewnie leciałby lekkomyślnie do Arthura chcąc mu siłą wyperswadować ten pomysł. Nawet jeżeli wiedział, że to nic nie da. Z szacunku dla Xeresa, Leon po prostu czekał na polecenia.
- Możemy go powstrzymać, ale musimy szybko działać. I to jest misja tajna - podkreślił pan życia wiercąc wzrokiem dziurę w swoim wyznawcy. Ten posłusznie skinął głową. - Żaden Volturi, zwłaszcza Volturi, nie może się o tym dowiedzieć, bo wyjdzie potem zabawa w kotka i myszkę. Musisz śledzić Arthura przez pierwszy czas. Wiesz, byśmy się dowiedzieli, co tak naprawdę planuje i o co mu chodzi. Potem dopiero możemy myśleć o tym, co dalej.
- I tyle? Nie będę mógł nic więcej? - zdziwił się Leon. Liczył, że dostanie pozwolenie na jawną reakcję, a nie tylko szpiegowanie. Westchnął ciężko.
- Na razie nie ma co wychodzić z cienia za wczasu. Wtedy się dowiedzą o tym, że my wiemy - wyjaśnił spokojnie bóg. Znał doskonale swojego wiernego. Mimo temperamentu, ufał mu jak nikomu innemu.
- Dobrze. Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Czy mogę wziąć kogoś ze sobą?
Xeres się zdziwił. Nie spodziewał się, że usłyszy to pytanie. Niby wiedział, że Leon jest typem, który lubi towarzystwo. Lecz nigdy to nie przeważało nad jego rozsądkiem. Bóg w sumie nie myślał o tym, że może to zaszkodzić. Ufał swojemu wyznawcy na tyle, by nie mieć wątpliwości, czy postępuje racjonalnie. Ulubił sobie Panthertona, choć nie uciekał się do faworyzacji tak jak to czynił Alexander. Uśmiechnął się ciepło do chłopaka kiwając głową. Leon odwzajemnił gest.
- Ufam, że wiesz, co robisz - odpowiedział bóg. - Wierzę, że rozplanujesz tę misję w taki sposób, bym się na tobie nie zawiódł. To w tobie cenię, Leonie.
Te słowa podziałały na Leona niczym drapanie kota za uchem. Od razu się rozpromienił, choć nie brakowało mu pewności siebie. Jednak uznanie Xeresa zawsze go cieszyły. W przeciwieństwie do ludzkich pochwał, które uważał za nudne i oczywiste. Pantherton pożegnał się uroczyście z bóstwem i się oddalił od niego. Musiał dokładnie przemyśleć, co pragnie zrobić. Może Arthur Volturi się nie spodziewa ogona, lecz na pewno skojarzy kogoś takiego jak Leon. Trzeba by się bardzo postarać, by cała sprawa nie wyszła na jaw, a misja się powiodła bez komplikacji. Oczywiście, im więcej ludzi, tym gorzej, ale chłopak nie znosił pracować w pojedynkę. Najlepiej by pasował do tego zadania ktoś, kto zna się na iluzji. Chociaż młody wysłannik Alexandra znał się na magii bardzo dobrze, nie rozproszyłby zaklęcia, o którym nie ma pojęcia. Niestety, domeną Leona było zniszczenie, co kompletnie nie pasowało w tej chwili.
Pantherton wrócił do kampusu. Minął główny plac przeplatając się wraz z innymi studentami, którzy posyłali mu serdeczne słowa powitania. Chłopak odpowiadał im tym samym pozostając nieobecnym. Najchętniej wydałby swoją wersję wydarzeń całemu Uniwersytetowi nie bacząc na konsekwencje. Lecz co w tej sytuacji pomyślałby jego pan? Xeres nigdy nie lubił konfliktów, który z pewnością by wybuchł. Nawet jeżeli go nie unikną, jeśli domysły okażą się prawdziwe.
Leon doszedł do wielkich drzwi jednego z budynków studenckich. Pałac, do którego wszedł, może nie robił wrażenia w zestawieniu z posiadłością Volturi, jednak również ładnie się prezentowała. Nie odbiegała koncepcją od reszty uczelnianych budynków. Pantherton wynajmował tam kilka pokoi - łazienkę, kuchnię oraz sypialnię. Takich mieszkanek było tam paręnaście, wszystkie urządzone niemal tak samo. Jasne ściany, zdobione w marmurze portale i wielkie okna, które dodatkowo rzucały światło na zimne wnętrze. Wiele budynków budowano w ten sposób, a pokoje strojono w pewien deseń. Klatka schodowa tej willi była zadbana i regularnie sprzątana. Aż lśniła. Drzwi do mieszkań niemal się niczym nie różniły. Wyryto na nich jedynie ozdobnie numery, by nikt się nie pomylił. Co ciekawe, taki sposób osiedlania ludzi istniał jedynie w dzielnicy studenckiej. Luddzie, którzy mieszkali tu na stałe, gnieździli się w różnych pojedynczych domostwach wzniesionych w zależności od stanu majętnego. Jednak mało kto wychodził na spacer poza uniwersyteckie centrum.
Pantherton wszedł do siebie. Usiadł wygodnie w fotelu i wbił wzrok martwo w wielgachne okno wychodzące na fontannę. Posiadał wielu zaufanych ludzi wokół siebie, dlatego tak trudno było mu wybrać tę jedną osobę. A ojciec powtarzał, by czcić tylko starannie wybranych - pomyślał sobie Leon podpierając głowę ręką. Westchnął ciężko szukajac odpowiedniego planu. Chciał wprowadzić w nim stosowne modyfikacje. A może jakaś intryga, by Volturi nie czuł się tak bezkarny? Blondyn nigdy nie przepadał za tą rodziną. Zazdrościł im osiągnięć i dobrego urodzenia. Im jest w tym świecie tak łatwo... podczas gdy Pantherton musiał ciężko pracować na swój sukces. Tym bardziej pragnął ukarać Arthura, któremu wszystko bardzo łatwo przyszło. Chłopak nalał sobie wody ze skórzanej karawki do glinianego naczynia. Spojrzał z pożałowaniem na sufit. Będę robił przecież to, co należy - powtarzał sobie. Nie miał wyrzutów sumienia. Jedynie wściekłość opętała jego myśli. A jeśli gniew przejmie nad nim kontrolę... może się to wszystko bardzo różnie skończyć.
Refleksje przerwało pukanie do drzwi. Leon energicznie poszedł otworzyć je swojemu gościowi, którym okazał się jego najlepszy przyjaciel jeszcze z dzieciństwa.
- Co tu robisz, James? - spytał Pantherton wysokiego bruneta o niebieskich oczach. Zgodnie z modą magów, i on posiadał długie włosy, które spinał w luźny warkocz sięgający aż do pasa.
- Jak to co? - powtórzył gość niczym echo wymijając przyjaciela w przejściu. Wszedł do jego mieszkania jak gdyby nigdy nic. Zdjął ciemny płaszcz obszyty niebieską nicią i rzucił na eleganckie krzesło obite bladoróżowym zamszem. Stanął na przeciw Leona biorąc głęboki wdech. Założył ręce na biodra. - Nie było cię na zajęciach, co jest nie do pomyślenia dla kujona twojego pokroju.
No tak - przypomniał sobie blondyn. Cała sprawa z Volturimi całkowicie rozregulowała jego plan dnia. To prawda, nigdy nie opuszczał zajęć. Pilnie się uczył, by stać się elitarnym magiem. Zarówno on jak i Arthur nigdy nie wagarowali. Nawet z wysoką gorączką przychodzili dzielnie na wykłady i brali w nich czynny udział. Nikt tego nie potrafił zrozumieć. Nawet profesorowie mieli z tym problemy.
- Co jest? - powtórzył gość wpatrując się bez strachu w dzikie oczy Panthertona. Dla wielu było to niewykonalne. Pewność siebie i nieustępliwość we wzroku Leona onieśmielała rozmówców i zmuszała do spuszczenia spojrzenia. Jednak James widział w nim przyjaciela, któremu bez kozery może powiedzieć wszystko, co mu leży w duszy. Nawet jeśli to oznaczało dezaprobatę w stosunku do tego, co myśli jego kompan.
- Czy musi coś być? - odparł blondyn bez niczego. Zaświeciła mu się lampka w głowie. Utkwił wzrokiem w postaci przed nim na dobrą chwilę. Przecież! James Rannares to jeden z najlepszych uczniów z dziedziny magii iluzji. Czyli ktoś, kogo szukał. Zaśmiał się gromko. Najciemniej zawsze pod latarnią. James podniósł brew ze zdziwieniem. Nie spodziewał się takiej reakcji. Kompletnie nie wiedział, o co chodzi jego przyjacielowi. - Słuchaj, James. Jest taka sprawa. Usiądź może. - Leon wskazał koledze jedno z krzeseł. Następnie oparł się na oparciu drugiego z nich. Rannares usiadł posłusznie spoglądając na niego nieufnie. Co on kombinuje? Jednak Pantherton nie pozwolił długo czekać na wyjaśnienia. - Ten durny Volturi coś kombinuje. I chyba w zmowie z Alexandrem.
- Arthur? - dopytał brunet odgarniając niesforne kosmyki, których nie dało się zebrać w warkocz. - A co on może kombinować? To kujon taki sam jak ty, jak nie większy - zatrzymał swój wzrok na blondynie jeszcze przez chwilę. Po chwili pokręcił głową z uśmiechem. - Nie, nie ma większego.
- Weź się nie nabijaj - westchnął z oburzeniem Leon. - To poważna sprawa. Podejrzewamy wraz z czcigodnym Xeresem, że chcą dokonać zamachu na Ben-Zahar. Arthur chce zrobić coś z elfami, by zaszkodzić Ben-Zaharom.
- Co chce zrobić?
- Tego nie wiem... - Pantherton uciekł wzrokiem na przeciwną ścianę. Zamyślił się na moment. - Podsłuchałem jak Sirius rozmawiał z Xavierem na ten temat. Wiem tylko tyle, co usłyszałem.
- A nie pomyślałeś o tym, że to wszystko to jedna wielka paranoja, a ty się uparłeś, bo alergicznie nie cierpisz Volturich? - James oparł głowę na ręce wpatrując się w przyjaciela. - Wiesz, że możesz się mylić?
- Ale się nie mylę. Sirius wyraźnie mówił, że opuszcza kraj. Szukał książek o elfach.
- Wciągnąłeś w to boga dla zemsty. Przyznaj się.
- On naprawdę może zagrażać ludzkości.
Rannares pokręcił głową z dezaprobatą. Cały ten pomysł wydawał mu się być bardzo naciągany. Jednak wiedział, że Leon nie odpuści choćby właśnie dlatego, że mowa tu o Arthurze. Od początku ich edukacji w Uniwersytecie darli ze sobą koty. Nie przepadali za sobą i często ze sobą rywalizowali. Nikt nie chciał wnikać w ich konflikt, lecz często sytuacja wymagała stronnictwa. Dlatego Jamesowi trudno było uwierzyć w rzeczywiste zagrożenie.
- Dlaczego nie możesz stanąć po prostu po mojej stronie? Wiesz dobrze, że jak nie ty to wezmę kogoś innego - stwierdził Pantherton zaczesując włosy palcami do tyłu. - I uznam, że po prostu tchórzysz jak baba.
- Myślisz, że ta tania prowokacja na mnie zadziała? - zaśmiał się James. - Pójdę z tobą tylko dlatego, by mieć cię na oku. Byś sobie krzywdy nie zrobił.
Leon uśmiechnął się szeroko.
- Tylko tak mówisz - stwierdził blondyn.
- Poza tym jeśli z tobą pójdę, nie będę musiał chodzić na zajęcia - przyznał się Rannares po dłuższej chwili. Obaj się roześmiali.
- Może być i taka motywacja.
- W takim razie nalej mi wina - uśmiechnął się James. Pantherton skinął głową i udał się po wino do kuchni. Ustawił mu krystałowy kielich przed nosem, który szybko napełnił czerwoną cieczą. - A kiedy ruszamy?
Leon zamyślił się na moment. Sam tego przecież nie wiedział. Musiał jakoś to wyciągnąć od Arthura, który z pewnością by się nikomu z tego nie zwierzył. Zerknął na zegar, który wisiał tuż obok drzwi do kuchni. Smukłe wskazówki wybijały południe. Długo to wszystko zajęło - pomyślał.
- Musimy obserwować Arthura, by się tego dowiedzieć - odpowiedział blondyn wyniośle. Brzmiał niczym dowódca jakiegoś pułku. James widział, jak bardzo jest to ważne dla jego przyjaciela. - Musimy być przygotowani w każdej chwili w razie jakby po prostu pewnego dnia opuścił mury uczelni, a potem granice wyspy.
- Jaką masz pewność, że już tego nie zrobił? - Rannares upił solidny łyk kwasząc się nieco. - Co ty mi za sikacza dałeś? Strasznie kwaskowate.
- Musi się maskować przed swoim ojcem, więc nie ruszy od razu - wyjaśnił Leon ignorując przytyk odnośnie wina. - Najpierw szczegółowo to rozplanuje, by nie zostać przyłapanym.
- To wyjdzie bardzo podejrzane - uśmiechnął się James zakładając nogę na nogę. - Dwóch kujonów znika w tej samej chwili na ten sam okres... pójdą plotki. Dużo plotek.
- A co mnie obchodzą plotki? - prychnął chłopak krzyżując ręce na piersi. - Niech sobie gadają, co chcą. Później się z nimi rozprawię. Najpierw trzeba powstrzymać Volturiego.
- A jeśli się nie uda?
Leon spojrzał na swojego przyjaciela jakby powiedział coś naprawdę głupiego. To prawda. Nie było to podobne do Panthertona, ale jego plan posiadał bardzo dużo luk. Sytuację znał od niedawna. Nie zdążył rozplanować wszystkiego. Zwykle wszyscy oddawali w jego ręce wymyślenie działań z oszacowaniem efektów. Często to zdawało egzamin. Zdarzały mu się niewielkie komplikacje, ale rzadko kiedy odnosił klęskę. Jego inteligencję doceniała nawet starszyzna, a oni rzadko kiedy przyznawali rację komuś młodemu. Podszedł do eleganckiej komody. Z szuflady wyjął planszę do gry w szachy. Rozłożył ją na stole przed nosem Jamesa ostrożnie dobierając drewniane figury.
- To - pokazał mu czarnego króla, z którego powoli schodziła farba. - Jest Alexander, a to... - tu posłużył się białym odpowiednikiem poprzedniego pionka. - ... wiesz kto to jest?
- Biała królowa - odpowiedział James sącząc wino. Nadal się krzywił czując cierpki smak. - Więc albo Xeres, albo Ben-Zahar.
- Walka nie toczy się między bogami. To atak na Ben-Zahar - chłopak postawił obie figury po dwóch przeciwnych stronach. - Choć można utożsamić to ze sobą...
- Ale czy nawet bóg tak socjopatyczny jak Alex podpadałby bogowi wojny, który patronuje Ben-Zaharom? Przecież Keeriyato zrobiłby im z czterech liter jesień średniowiecza. Jesteś pewny, że to o nich chodzi?
Leon oparł się na stole kręcąc głową. Złota grzywka zasłoniła jego twarz.
- Nie... - przyznał wpatrując się w plansze. Przeklnął pod nosem odchodząc gwałtownie od stołu. Podszedł do okna drapiąc się po karku, by wrócić znowu do swojego planu. - Za bardzo emocjonalnie do tego podchodzę. Muszę trzeźwo myśleć... - poklepał się po policzkach licząc, że to pomoże mu się otrząsnąć. - Dobra. Pozostańmy po stronach Alexander-Xeres. Tak będzie bezpieczniej, gdyż my stoimy w opozycji. Alexander posłużył się jedynie jedną osobą - Pantherton wziął do ręki figurę czarnego hetmana i zaczął nim obracać między palcami. - ... Arthurem Volturim. Możliwe, że ma też innych ludzi. Oni raczej będą pionkami.
- Planowałeś kiedyś intrygę mając do dyspozycji tylko dwóch ludzi i nie wiedząc, czym wróg dysponuje? - spytał James dolewając sobie kwaśnego wina do kielicha. On ma niewielką rolę w tym myśleniu. Leon wszystko samodzielnie rozplanuje. Rannares nigdy nie czuł się mocny w myśleniu strategicznym. Wszystko oddawał koledze.
- Zwykle po prostu grałem w szachy i planowałem drobne bitwy. Uznaj to za tak - przyznał Pantherton stawiajac "Arthura" koło króla czarnych. - Ja jestem białym hetmanem - siebie ustawił obok "Xeresa". - Ty zaś asystą, więc ustawiłbym cię jako gońca - blondyn ułożył i bierkę, która odpowiadała Jamesowi, obok siebie. Zastanowił się chwilę, by zaraz kiwnąć głową jakby zatwierdzał swoją koncepcję. - Alexander i Arthur nie wiedzą, że siedzimy im na ogonie, więc mamy nieograniczoną pulę ruchów dopóki się nie zorientują, jaki mają problem. Xeres prosił, byśmy nie wychodzili z cienia, gdyż to są przeszpiegi. Dopiero gdy zdobędziemy odpowiednią ilość informacji, możemy iść o krok dalej.
- Czyli generalnie naszą misją jest patrzenie się na ręce - podsumował to James.
- Nie do końca. Nie możemy zaplanować naszych działań, jeśli nie wiemy, co oni chcą osiągnąć i jak im idzie. Xeres nie chce burdy. A ja chętnie spuściłbym Volturiemu łomot. Lecz nic lekkomyślnie. Już i tak porwały mnie emocje na samym początku. Czekałem na tę chwilę... ale wracając. Prawdopodobnie Volturi chce przekabacić elfy na swoją stronę. Które? Wszystkie? Nie mam pojęcia, to jedynie domysły... - Leon usiadł przy planszy dotykając zgiętym palcem wskazującym ust. Dokładnie przyglądał się figurom rozstawionym na szachownicy. - ... chyba że ich wyprzedzimy. Ruszymy, by ostrzec królów elfickich krajów przed niebezpieczeństwem. Jednak ryzyko jest takie, że to nie o to chodzi Alexandrowi. Wtedy niepotrzebnie zaprowadzimy panikę...
- Nie musimy zajmować się tym teraz - stwierdził Rannares.
- Im szybciej tym lepiej. Trzeba być o krok przed nim - stwierdził Leon. - W tym wypadku ilość nie jest nam potrzebna. Chwilowo nie możemy posiadać wielu współpracowników, ale trzeba powoli dobierać naszą drużynę.
- Nie mieliśmy czasem go śledzić i zobaczyć, co zrobi?
Pantherton cmoknął. Nie oczekiwał, by James go doskonale zrozumiał. Cały plan leżał na barkach blondyna. Brunet będzie jedynie pomocnikiem. Jedynie gońcem, który i tak ma wysoką pozycję. Leon do końca nie był przekonany do swojego pomysłu. Nadal czuł, że czegoś mu brakuje. Choćby celu. Cała ta szopka ze śledzeniem była potrzebna. Jednak co potem? Jeśli mają rację, trzeba będzie ostrzec resztę krajów, by uważały. I coś jeszcze? Najchętniej doszedłby do rękoczynów. Osobiście rozprawił się z Volturim, chociaż to wiele by zniszczyło. Musiał brać pod uwagę wszystkie opcje. Nawet te, których chciał się wystrzec. Nawet, jeśli odnosiło się do niego samego.
Po tym jak James wyszedł na chwiejnych nogach, Leon wciąż dużo myślał. W głowie układał sobie plan za planem, który to wcieli w życie. Wiedział, że to się przyda. W końcu... jego przeciwnikiem jest naprawdę dobry mag. Nawet jeżeli personalnie się nie lubili, Pantherton nie mógł zapomnieć o jego sile. To podstawowy błąd, by kierować się emocjami i własnymi odczuciami w boju. Zaparzył sobie zioła, które wspomagały pracę jego umysłu. Z jednej strony nie mógł się doczekać tej misji, a z drugiej miał masę obaw. Co jeśli jego plan weźmie w łeb i nie uda mu się spełnić prośby Xeresa? A co jeśli coś umknęło jego uwadze? Nawet zajęciami się martwił, chociaż wiedział, że bez trudu nadrobi zaległości.
Leon zasiadł przy biurku stojącym pod oknem. Na blacie stało pióro zanurzone w kałamarzu i gliniane naczynie wypchane po brzegi zwitkami papieru. Po drugiej stronie znajdowały się przyrządy do lakowania obok poplątanych wstążek. Rozwinął jedną rolkę i zaczął stawiać starannie pierwsze słowa. Pisał list. Do kogo? Do kobiety. Tej, która czekała na niego w kraju Haare, wraz z rodzicami. Nie była jednak dziewczyną Panthertona. Przyjaźnili się od małego, ale nigdy nie doszło do zbliżenia między nimi. Przeżyli wiele głębokich rozmów zanim chłopak wyjechał na uczelnię. Ona także liczyła na to, że się dostanie na Uniwersytet, lecz poległa na egzaminach wstępnych. Życzyła przyjacielowi szczęścia i prosiła o to, by często do niej pisał. I faktycznie, chłopak wywiązywał się z tej obietnicy. Gdy tylko miał coś, z czego mógłby się zwierzyć, od razu jej to wysyłał. Tak teraz pragnął się podzielić swoim losem z nią. Opisał jej prośbę od Xeresa i całą sytuację z Volturim. Ona doskonale wiedziała jak wiele między nimi jest zgrzytów. Nie musiał nawet jej o tym opowiadać. Leon marzył o tym, by móc usiąść na starej ławce w centrum pola kalafiorowego i poczekać na zachód słońca. Zwykle wtedy Adrienne przybiegała do niego na boso w zwiewnej sukience i rozpuszczonych długich włosach. Na jej buzi rysowały się urocze piegi. W oczach Leona były urocze, choć wielu wiejskich chłopaków się z nim nie zgadzało. Tak samo nie podobały im się rudawe loki, które zwykle kryły w sobie multum płatków kwiatów. Pantherton nie przypomniałby sobie chwili, w której nie znalazłby choć jeden aksamitny punkcik wśród jej kosmyków. A uśmiech jaki miała... chociaż zęby powykrzywiane to nie szpeciły tego widoku. Mag widział w tym coś urokliwego. Coś, czym uraczy jakiegoś szczęśliwca, na którego tak uparcie czekała nie mogąc się doczekać. Zawsze słyszała złośliwe komentarze odnośnie swojego wyglądu. A to rude, niekształtne nogi, mały biust, wystający brzuch. Leon zazdrościł przyszłemu mężowi Adrienne, że ta go właśnie pokocha. Często za nią tęsknił. Noce zwłaszcza przypominały mu tę dziewczynę. W księżycu widział jej odbicie. Uśmiechał się do niego wyobrażając jej twarz, słysząc jej głos. Nawet pisząc ekscytował się tak jakby siedziała tuż obok. Czytał słowa na głos, by stworzyć iluzję, która przebiłaby bańkę tęsknoty.
Płomień świecy poderwał się wraz z ruchem ręki Panthertona. Czasem żałował opuszczenia kraju. Czy to aby na pewno jego przeznaczenie? Zostać magiem... to brzmi dumnie nawet na prowincji. Zawsze łaknął wiedzy i interesowały go zaklęcia. Czarowników podziwiał szczerze patrząc bez lęku na iskry strzelające między ich palcami. Pragnął również posiadać taką umiejętność. Skrzętnie się edukował we własnym zakresie, by nareszcie dostać się na upragnioną uczelnię. Jaki to był zaszczyt i jaki prestiż... ale Leon w pewnej chwili zwątpił solidnie w to, czego tak naprawdę chce. Czy dla przyjaciółki - właśnie, przyjaciółki, Leonie - warto zapominać o marzeniach? Marzenia przecież są tym, co mówi o prawdziwej naturze człowieka. Sam wiele razy to podkreślał tłukąc to Jamesowi. Ambicje i cele. To się właśnie liczy.
Podpisał się na końcu listu. Zawarł każdy subiektywny szczegół. Nawet ten, że uważa Arthura za podwójnego agenta. I za takiego, który nic bez rodziny nie zrobi. Ba, opisał nawet zachowanie Jamesa, który po prostu się spił i bredził. Nie szczędził jej nawet takich niuansów. To także by ją zainteresowało. O tym także sobie mówili. Każdego wieczora. Dzień w dzień. Aż dziwne, że się nie mieli dość.
Z krzesła zerwało go pukanie do drzwi. Doniosłe, krzyczące i mówiące o zagrożeniu. Chłopak podniósł się i otworzył drzwi. Ujrzał umundurowanych magów z gwardii arcymaga. To nie może być dobre - pomyślał patrząc na ich beznamiętne, oficjalne twarze. Wyglądali przez to jak sobowtóry.
- Panthertan Leon? - wyrecytował jeden z nich zerkając na listę, którą wyjął chwilę temu z kieszeni wielkiego, granatowego płaszcza obszytego grubą, srebrną nicią. Pod nim odznaczał się pancerz zaklęty przeciwko magii oraz ciosom broni. Jednak to zaklęcie w pewnej chwili przestało zdawać egzamin.
- Pantherton, proszę pana - sprostował Leon spokojnie i sucho. Nie bał się też spojrzeć im prosto w oczy. Nic na niego nie mieli. Nie mogli. Przecież przestrzegał regulaminu placówki. Jeden z magów podał mu zwitek papieru zalakowany prosto od arcymaga. Nie mogło być inaczej. Studentowi zaschło w gardle, ale za nic nie dało się wysnuć tego zdenerwowania z jego reakcji. Rozwinął wiadomość. Zaczął czytać spokojnie i powoli. - Nakaz wstąpienia do wojska? Jak to?
Mężczyźni nie drgnęli. Jeden z nich przytaknął jedynie krótko.
- Potrzeba nam rekrutów, a twoje wyniki bardzo zadowalały wielkiego Alsitha. Pragnął cię wezwać na służbę.
Jak to na służbę? - pomyślał Leon przełykając gorzką grudę śliny. A co z misją od Xeresa? Przecież będąc w wojsku, nie da rady ścigać Arthura. Głupi Volturi - zaklnął pod nosem zwijając nakaz pospiesznie.
- To oficjalne wezwanie, które wypłynęło z rąk arcymaga? - dopytał stanowczo, choć tak naprawdę teraz wypalił to, co mu ślina na język przyniosła. Liczył w głębi duszy, że to tylko głupi żart.
- Oczywiście! - odpowiedział urażonym głosem drugi z magów. - Nie nieślibyśmy tej wieści gdyby nie oficjalna prośba arcymaga! Za kogo ty nas masz, gówniarzu...
- Dość - ukrócił to pierwszy. Klepnął swojego kolegę w kolczugę. - Żadnych rabanów z nowymi. Znasz zasady.
- Jasne... - przyznał pokornie.
- A jeśli chciałbym odmówić? - spytał bez lęku Pantherton. W jego oczach zapłonął żywy ogień. Mag prychnął z dezaprobatą.
- Wtedy zostaniesz uznany za nic nie znaczące gówno. Za degenerata, który nie jest gotowy, by przystąpić do obrony kraju.
- To nawet nie jest mój kraj. Dlaczego miałbym za niego zginąć? Tu jest napisane, że ma to być defensywa dla wojsk Ben-Zahar, gdyż wkroczyli na nasze tereny. Miałbym walczyć za coś, co jest tylko przejściowym moim azylem.
Spokojniejszy mag uśmiechnął się złośliwie. Leon zgłupiał. O co w tym wszystkim chodzi?
- Sam powiedziałeś... wkroczyli na nasze tereny - zauważył mężczyzna. - Jeśli odmówisz, nie będziesz miał możliwości dalszego studiowania. Jeśli zechciałeś zostać magiem, musisz o to zawalczyć. Taki obowiązek nadany przez arcymaga. Bycie lojalnym.
- Chyba nie masz lepszych rzeczy do roboty, co? - usta drugiego wykrzywiły się w maniakalnym uśmiechu. Nie było w nim człowieczeństwa. Raczej coś... potwornego.
Leon spuścił głowę. Nie może przecież się przyznać. Jakby to brzmiało... obiecał Xeresowi milczenie. Spojrzał na swoje biurko oświetlone wygasającą już świeczką. Potem wzniósł wzrok na pełny księżyc. Na twarz Adrienne odbijającą się w promieniującej bieli.
- W porządku. Kiedy zaczynamy?